Z PESymizmem w przyszłość…

 



Jest taka stara anegdota o studentach różnych akademii, którzy w odpowiedzi na polecenie nauczenia się książki telefonicznej na pamięć reagują różnie, zwykle zabawnie - jak na anegdotę przystało. Skoro jednak w każdym żarcie jest troszkę prawdy (czasem całkiem smutnej zresztą), to studenci medycyny pytają tylko „Na kiedy?”. I tym pytaniem w zasadzie zamykają całość stereotypowego postrzegania sztuki medycznej i jej adeptów przez ogół społeczeństwa, skądinąd słusznie oceniającego kilka lat wchłaniania wiedzy, która w życiu zawodowym pozostaje zwykle mglistym wspomnieniem, przybierającym majaczący w bezsenne noce w głowie wizerunek profesora, który jedną tajemniczą zagadką ze swej dziedziny wykosił dziewięćdziesiąt procent trzech kolejnych roczników. Tak już miał. I choć wielu śmiałków szukało rozwiązania, zagadka po dziś dzień pozostaje nierozwiązana. To oczywiście już się nie zmieni.

Nie żebym był przeciwny systemowi nauczania przez wchłanianie opasłych tomów - toż na tym polega studiowanie, mam jednak pewne wątpliwości co do wpływu pewnych sytuacji w toku samego jej przekazywania, czy sprawdzania, które jak się miało dopiero okazać, nie kończą się odebraniem dyplomu. Otóż dopiero się nim zaczynają…


Oto bowiem po zakończeniu studiów młody doktor, a właściwie człowiek z ograniczonym prawem wykonywania zawodu, przystępuje do pierwszych na ogół kroków w praktyce medycznej, których przez sześć lat studiów zazwyczaj czynić mu nie było dane, chyba że mając mądrego doradcę lub sporo szczęścia, trafił w toku praktyk studenckich na oddziały, które studenta traktowały jak doktora. Takie również są. Pod koniec rocznego stażu, kiedy to w umyśle utrudzonego kilkoma latami teorii nieboraka zaczyna klarować się obraz rzeczywistych problemów medycyny w sosie NFZ, dostaje w łeb kolejnym, przysłowiowym obuchem. Tym razem to LEP. Egzamin egzaminów. Król królów. Niezbity dowód na to, że zdanie dziesiątków egzaminów w murach uczelni, poświadczonych dumną pieczęcią, nie jest bynajmniej równoznaczne z przyswojeniem tej wiedzy, albo przynajmniej z rozwianiem wątpliwości łożących na coroczną edukację przyszłych medyków. Jeżeli jest możliwość - dlaczego nie sprawdzić po raz kolejny, czy aby człowiek, który od przynajmniej pięciu lat obraca się - dajmy na to - w kręgu chirurgów, który od dziecka marzył o tej dyscyplinie, bo na ten przykład ojciec jego i dziadek byli chirurgami, pamięta tych kilka kruczków reumatologicznych, które czają się na każdego przecie doktora, dając się wyprzedzić w kolejności chyba tylko szóstce w totka…?


Zdałem. Jak mi Bóg miły - zdałem, myśli sobie nieboga, ściskając ile sił w rękach certyfikat CEM -  urzędu, który pozornie tylko z nim skończył. Przyczai się, w uśpieniu przeczeka kilka lat, aby wyciągnąć „pomocną dłoń” do doktora, który pełną gębą pracował: nabierał doświadczenia, samodzielnie dyżurował. Leczył. Co tu dużo mówić - leczył. Po to jest. Pod koniec jednak wyboistej drogi procesu specjalizacji kolejny raz w karierze nieborak dowiaduje się, że musi zostać przeegzaminowany. I tu zaczyna się nasza historia…


Proces specjalizacji sam w sobie składa się z części praktycznej i teoretycznej. Ta praktyczna okazuje się być ogromnie ważna nie tylko dla „zabiegowców”. Bo oto kardiolog nie będzie dobrym kardiologiem o ile w papierach nie stanie jasno kilka tysięcy poświadczonych, udowodnionych analiz EKG. Podobnych sytuacji jest sporo, choć istotą rzeczy pozostają martwe zapisy ksiąg specjalizacyjnych, które jasno wskazują, że aby uzyskać tytuł specjalisty, wykonać należy trzy zabiegi operacyjne metodą taką a taką. Okazuje się jednak niepodziewanie, że ostatni taki zabieg w kraju, w trybie planowym, wykonano siedemnaście lat temu. Raz jeszcze, kilka lat później, ostatni chirurg z fantazją podjął się jego przeprowadzenia. Miał 45 lat doświadczenia zawodowego, tytuł profesora zwyczajnego i jak się zdaje był  wówczas konsultantem krajowym. Stąd słuszna obawa narasta w człowieku - pozwolą mi, czy nie?


Jakkolwiek smutne to fakty, praktyka jaka by nie była straszna, zwykle pozostaje tym przyjemniejszym aktem dramatu. Teoria zaś… Ile razy łba hydrze nie odciąć, tyle razy odrośnie. Z drugiej strony, przychodzi na myśl przygoda - człowiek wreszcie wespnie się na wyżyny wiedzy wąskiej specjalizacji. Może raz wreszcie nauka przyniesie dawno zapomnianą przyjemność, jak wtedy gdy jako kilkulatek przy kominku z mozołem rozpoznawał godziny na tarczy dydaktycznego zegarka, który ojciec stworzył w garażu z kartonu i dwóch drucików…? Znowu nie. Kolejny raz nadzieja umiera. To co, że ostatnia? Nie ma pewności kiedy dokładnie umiera. Czy było to podczas jednego z kilkunastu specjalizacyjnych kursów dydaktycznych? Czy podczas zgłębiania listy podręczników? Czy aby nie wśród ksiąg i dokumentów specjalizacyjnych? A może dopiero przy pierwszym podejściu do giełdy pytań egzaminacyjnych… W jednym z tych momentów na pewno. Ale po kolei.


Kursy. Jest ich kilka, czasem kilkanaście - w zależności od specjalizacji. Łączy je jedno: „bezpłatność”. Najważniejszy ich element - wiedza - rzeczywiście jest darmowa. Okazuje się jednak, że podczas kursów trzeba jeść, dobrze jest spać no i niestety trzeba na nie dojechać. I tu niespodzianka: niektóre kursy organizowane są - pech chciał - trzysta kilometrów od domu, w mieście wojewódzkim, co zmusza kursanta do opuszczenia domu, rodziny, obowiązków, pracy, zarobków i zamieszkania w hotelu. Spokojnie jednak - maksymalnie na 6-8 tygodni. Tu bezpłatność niespodziewanie się kończy. Zaczyna się życie. Pozostaje nadzieja, że wartość merytoryczna kursu jest warta tych kilku tysięcy…


Literatura. Ciekawa sprawa z tymi podręcznikami. Okazuje się bowiem, że lista podręczników figlarnie obejmować może pozycje od połowy ubiegłego stulecia, aż do podręczników, których wydanie planowane jest dzięki Bogu mniej więcej na czas części pisemnej egzaminu. Mając jednak w pamięci brodatą anegdotę z książką telefoniczną, nabieramy uzasadnionego spokoju - wszak nie ma takiej książki, której czterystu stron litego tekstu nie można wpoić człowiekowi w trzy… no cztery dni. Miejmy również na względzie pozycje zagraniczne. Jeżeli coś zostanie nam z darmowego kursu, to bez kłopotu kupimy podręcznik ze Stanów Zjednoczonych. Trzysta pięćdziesiąt dolarów to nie pieniądze dla doktora. Doktora poligloty dodać należy. Bo ten biedak był akurat ma lektoracie z francuskiego. Ma zatem dwa wyjścia - ryzykowne - odpuścić kompendium wiedzy rodem z mekki medycyny, albo łatwiejsze - metodą Callana opanować angielski - wszak blisko mu do łaciny, a nocne przerwy w nauce do egzaminu dobrze jest jakoś zagospodarować. Od snu już się odzwyczaił.


Dokumenty specjalizacyjne. Jakby tego było mało, przychodzi chwila, kiedy chciał nie chciał przerwać trzeba naukę. Nieubłaganie bowiem zbliża się godzina zero, kiedy to z drżeniem rąk udaję się człowiek do urzędu. Tak, do urzędu. W urzędzie tym bowiem zdać należy owoc kilkuletniej pracy, w postaci kartonowego pudełka, zawierającego setki stron potwierdzeń odbycia kursów, staży, przeczytania ksiąg, wykonania zabiegów. A najważniejsza pośród nich jest księga specjalizacyjna, której to każda ze stron z mozołem, odręcznie zapisana jest historią życia zawodowego, a każda linijka niemal, na każdej stronie potwierdzona jest pieczęcią jedną lub dwoma. Zawiłość tego dokumentu jest tak ogromna, ilość pieczęci tak przytłaczająca, że ani chybi zważenie go przed rozpoczęciem specjalizacji i po jej zakończeniu, dałoby wyraźny efekt zysku masy. Fizyczny lub astralny.

Tak oto, niełatwym z wyżej wymienionych powodów krokiem udajemy się do pokoju, w którym na ręce urzędnika składamy życie nasze zawodowe. On zaś z niewzruszoną miną bierze to nasze życia i zamaszystym ruchem obu - z uwagi na wagę - rąk, ciska je między złożone wcześniej na podłodze owego pokoju życia naszych towarzyszy niedoli. I ono tam leży. Patrzy z pudełka. I nie wiadomo dokładnie, co z nim będzie dalej. Ono niepewne i my niepewni. O siebie i o nie. O nas. A urzędnik… No nic. Bo niby co? Przecież potwierdzenia odbioru całego życia się nie da… dać. Bo niby jak?

Wracamy zatem. Uczucia mieszane. Z jednej strony się udało. Urzędnik przyjął nas w urzędzie. Przyjął nawet nasz karton. Jednak z wpajanym latami pesymizmem spoglądamy w przyszłość. Kalkulujemy, kombinujemy. Jak się nie obrócić wychodzi nam, że zgodnie z instrukcją CEM, zawiadomienie o dopuszczeniu do egzaminu pisemnego otrzymamy pocztą najpóźniej na dwa tygodnie przed jego terminem. Zatem okazać się może, że po trzech, góra czterech miesiącach nauki, wyrzeczeń, bezrobocia z takich, czy innych powodów nie zostaniemy dopuszczeni do egzaminu. Może to nastąpić nieco zbyt późno, aby zareagować. Nikt jednak tego pod uwagę nie bierze. Jak sobie nawet doktor nie popracuje kwartał, to z głodu nie umrze. Najwyżej mu samochód zabiorą, bo jak nic miał leasing.


Giełda pytań. Listę ciekawostek zamyka prawdziwy smaczek. Bo oto wpływ nań mają nie tylko zasłużeni stażem medycy, ale przede wszystkim my - płotki, których pamięć bywa zawodna i pytania figlarnie zmienia. Czasem skradnie im tylko przecinek, czasem szyk przemieni. Bywa jednak i tak, że z całą mocą uderzy i przekręci nazwisko zacnego doktora twórcy metody tak znacznie, że nawet wszechwiedzący internet z całą swą mocą obliczeniową nie jest w stanie pojąć co też poeta miał na myśli… Tak to z mozołem straszliwym spisują na fali emocji nieszczęśnicy pytania, które spędzają następnie sen z powiek przetrząsającym setki terabajtów danych na dyskach twardych przekazywanych z rąk zwycięzców na ręce walczących. I tak się to toczy.

Ile razy wracam z pamięcią do tych bezsennych nocy, tyle razy zadaję sobie pytanie: czy nie dość jest wiedzy w polskich podręcznikach, aby sięgać do czeluści amerykańskiego internetu? Czy lepszym doktorem będzie ten, kto bezbłędnie spamięta dajmy na to stężenia leków, których nigdy nie poda lub procentową zapadalność na chorobę, którą ze świetnymi wynikami leczył na długo nim przystąpił do egzaminu? Nikt nigdy na te pytania odpowiedzi nie udzieli.


Życie upływa wśród tych wszystkich ciekawostek, aż pewnego dnia - zwykle dokładnie na dwa tygodnie przed terminem egzaminu do drzwi puka listonosz. Raz, o dziwo. Wręcza odwodnionemu doktorowi, o czerwonych oczach kopertę poleconą. Na niej logo CEM. Na ten widok następuje wyrzut adrenaliny. Oczy robią się mniej czerwone, serce ku własnemu zaskoczeniu jeszcze przyspiesza, wentylacja paradoksalnie ustaje. Koperta rozerwana. CEM przemówił. A co powiedział? Ano, że póki co znowu nam się udało. Mimo to, żeby nadziei sobie nie robić, bo sala monitorowana, bo nie wolno tego, tamtego. Za to wyrzucą, za tamto skreślą. Jednak na samym końcu tych drobnostek jedna, uderzająca informacja. Otóż koszty parkingu nie zostaną nam zwrócone. Ale jak to tak? Rozpasane doktory, którym jak świat światem wszystko przez te parę lat specjalizacji podawano na tacy mają teraz płacić za parking? W centrum Warszawy? Tyle godzin? No i jak na nieszczęście rozchwiana psychika i tego pamiętnego dnia spokoju nie zaznała. Płacz i zgrzytanie zębów.


Dziwny to czas. Kolejne etapy szkolenia medycznego są mniej lub bardziej szczęśliwie pomyślane - jak w życiu. Równocześnie jednak, jak w życiu właśnie, oczekiwałbym nieco więcej praktycznego podejścia do problemów, które przy odrobinie wysiłku da się jeżeli nie zlikwidować, to przynajmniej zniwelować. Życie samo w sobie jest trudne, przygotowanie do egzaminu utrudnia je na tyle bardzo, że do niewyobrażalnych rozmiarów urastają problemy natury logistyczno-administracyjnej. Człowiek natomiast w takim czasie, skupiony na rzeczach faktycznie ważnych traci zdolność radzenia sobie z sytuacjami, które normalnie nie sprawiają mu większych problemów. Mając to w pamięci, oraz wiedząc że całe to przedsięwzięcie organizowane jest przez naszych Kolegów po fachu, chce się niestety parafrazując rzec: doktor doktorowi zgotował ten los.



Michał Jaśnikowski (Vect0r)

________________________

Uprzejmie proszę o nie kopiowanie felietonu bez zgody autora.