Star Trek Voyager, czyli podróż za jeden uśmiech.



Każdy, kto choć raz wyjechał z domu, który był mu bliski - zna tęsknotę. Każdy, kto wbrew logice parł  do celu - rozumie nadzieję. Każdy, kto mimo przeciwnościom losu, widział kres swych dążeń - ceni wiarę. Każdy, kto spotkał na swej drodze życzliwych mu ludzi - szanuje przyjaźń. Wartości, które przekazuje nam Voyager jest wiele, z całą pewnością w niemal każdym odcinku znajdziemy jeżeli nie morał, na pewno sugestię, wobec jakiej trudno pozostać obojętnym.


Życie to nie film

Wytarty, ale jakże trafny frazes. Każdy rozumie go na swój sposób – bardziej, czy mniej wyszukany, jednak magia kina powoduje, iż za każdym razem, kiedy odstępujemy od ekranu, ożywają w podświadomości fragmenty, które z nam tylko znanych powodów, wywierając wyraźnie większe od innych wrażenie, powodują nami przez jakiś czas, w różnie zauważalnym stopniu. W zasadzie można to uznać za odrobinę niebezpieczne, ale zważywszy iż statystyczny Polak ogląda pewnie średnio kilkanaście filmów na miesiąc, możemy śmiało przyjąć, że większość czasu panujemy nad sobą silniej, niż fabuła nad nami. Istnieje jednak serial - specyficzny rodzaj kina, którego magia dorównuje pełnometrażowej, a dawkowanie – jak to zwykle bywa – stopniowe, powoduje zauroczenie, uzależnienie i klasyczny zespół abstynencyjny...


Kapitalizm kontra zdrowy rozsądek.

Punktem wyjścia naszych rozważań powinna być chyba aktualna sytuacja kinematografii. Jej stan, w obliczu natłoku produkcji z cyklu „zabili go i uciekł”, w których miliony dolarów wydawane są głównie po to, aby urealnić i możliwie rzetelnie przedstawić coraz to bardziej wyszukane metody strzelania, ścigania, prześladowania i zabijania, pozostawia wiele do życzenia. Pomimo, iż nie możemy generalizować, wystarczy przejrzeć repertuar „wiodących” kin na najbliższy tydzień, aby bez wydawania kilkunastu złotych przekonać się, że w poprzednim zdaniu nie ma nadmiernej  przesady. Smutne to, ale prawdziwe. Bogu dzięki, jak w każdej dziedzinie, tak i w filmie są nisze. Jedną z nich, w niewątpliwie uroczy sposób, wypełnia ST. Jak to w przypadku towarów wyszukanych, na dźwięk nazwy ST na wielu twarzach pojawia się pobłażliwy uśmiech, a ręce drwiących odruchowo rwą się do głaskania po głowie... Zupełnie jakbyśmy mieli po dziesięć lat. Nas to jednak nie zraża. Dlaczego? Powodów jest wiele, prawdopodobnie tak wiele, jak wielu fanów Gwiezdnej Floty, która choć niepewnie, wciąż ukazuje wizję możliwej przyszłości, o której wielu marzy od dziecka. W życiu jednak, coraz mniej miejsca na sentymenty, po części  dlatego odwołania do wizji  podróży, eksploracji i pokonania znanej nam rzeczywistości, tłumione na co dzień, powierzchnię świadomości osiągają właśnie dzięki ST. Okazuje się bowiem, że wbrew pozorom łamania granic, multimedialnej rewolucji i globalnej wiosce, ludzie dostając na tacy podane wszystko, od zakupów, przez naukę do przyjemności, czują się osaczeni, bezwolni i zamknięci w matni wirtualnej rzeczywistości. Jednak raz po raz odczuwamy niemoc, chęć zrobienia czegoś nowego, niekonwencjonalnego, bardziej rzeczywistego, niż wirtualnego. Jedni zatem uprawiają sport, inni nałogowo pracują dla pieniędzy, których nie mają czasu wydać, jeszcze innych sprzeczne uczucia sprowadzają na złą drogę. Są jednak i tacy, którym nutka podróżnika z akcentem marzyciela pozwala na urzeczywistnianie drzemiących w nich nadziei na prawdziwe przeżywanie niepojętych w naszych czasach podróży, przygód zgoła tak fascynujących, co trudnych do ogarnięcia konwencjonalnym myśleniem. Tacy właśnie ludzie tworzą nurt science fiction: filmy, seriale, książki, społeczności internetowe i rzec można – historię przyszłości, która pomimo, iż zweryfikowana faktami może i na pewno okaże się różna od aktualnych wizji, niezmiennie, nabierając tchu w swym nieskończonym biegu,  z każdym wielkim odkryciem technologicznym, świadczyć będzie, iż warto mieć wizję, warto mieć pasję, bo to one, jak nic innego, dobitnie wyrażają człowieczeństwo, które choć tak niektórym bliskie, wciąż trudne do zdefiniowania w kontekście eksploracji gwiazd.


Ideały.

Zewsząd otaczają nas reguły,  instrukcje,  konwenanse i przykazania.  Ludzka natura czyni  nas przekornymi,  toteż czerpiemy niejasną przyjemność z łamania reguł i tworzenia własnych, łatwiejszych do zaakceptowania. Dotyczy to zwłaszcza młodych ludzi, których początek drogi życiowej niejednokrotnie komplikuje naszpikowana schematami  rzeczywistość szarej codzienności. Dlatego też jednym z ważniejszych przesłań ST jest ukazanie ładu, jaki wprowadzać ma federacyjne prawo. Równocześnie, w zderzeniu z innymi rasami, kulturami, ideałami i moralnością – sprawy komplikują się często do granic możliwości, symulując tym samym problemy które dotykają widza w życiu pokazując, że nawet ścisłe podporządkowanie regułom rodzić może nieścisłości i rozterki. Za każdym razem, kiedy załoga Voyagera spotyka się z takim problemem, mamy unikalna możliwość poznania wielu różnych punktów widzenia – od konserwatywnego, acz oświeconego pani kapitan, przez prosty, kolokwialnie mówiąc „luzacki” Toma, na chłodnym, skonkretyzowanym i wydajnym Siedem. Jednak konkluzja jest zawsze kompromisowa, co po raz kolejny stanowi dla widza cenną wskazówkę, której stosowanie wespół z rozsądnymi regułami, dają receptę na większość naszych problemów. Przekrojowo możemy spojrzeć również na wzorce osobowe, które większość bohaterów czerpie ze swej religii, kultury, czy nawet rodziny. Odwołania do nich znajdujemy w każdym niemal odcinku – Chakotay ze swoimi indiańskimi korzeniami,  Tuvok z emocjami  na wodzy,  B'Elanna szargana między człowieczeństwem, a klingońskim temperamentem, czy w końcu Siedem – perfekcyjna, niemal w każdym calu. Jakże zatem wymowny obraz – na pierwszy rzut oka załoga, która w kontekście swych przekonań, w każdej kwestii – od menu śniadania począwszy, na konflikcie zbrojnym skończywszy – powinna być niezgodna, jest w stanie skonsolidować swe wysiłki na wspólnym celu, żyjąc przy tym w zgodzie, choć nie idyllicznej... Życie – życie w każdym calu.


Metamorfozy.

Kolejny, nie mniej pozytywny aspekt fabuły to przemiany, jakich pod wpływem wydarzeń codzienności doznają główni bohaterowie. Bo oto od pierwszych chwil obserwujemy zmagania ze samym sobą Toma Parisa – odrzuconego przez rodzinę,  użalającego się nad własnym losem,  ale uzdolnionego pilota,  którego temperament,  unikalne poczucie humoru i zawadiacka natura, co rusz wpędzają w tarapaty.  Jednak zdołał,  pomimo dość niecodziennych warunków,  zmienić swoje życie,  wręcz rzecz można ustatkować się, równocześnie jednak nie zatracając swej wyjątkowości. Innym, ekstremalnym chyba przykładem,  jest Siedem z Dziewięciu,  której  świat zmienił  się diametralnie, ale silna wola i  połączony charakter Borga z tlącym się płomykiem odzyskiwanego człowieczeństwa nie tylko, że dadzą wiele atutów w zetknięciu z nowymi wyzwaniami, ale uświadomią innym zupełnie dotychczas nieznane oblicze tolerancji, zrozumienia i troski o innych, nawet aroganckich i oschłych towarzyszy. Przykłady jak te, można mnożyć – zarówno pośród samej załogi, jak i epizodycznych postaci przeplatających się przez pojedyncze odcinki. Jednak co istotne, wszystkie one stanowią kolejny dowód unikalnej struktury Voyagera, którego fenomen na wielu płaszczyznach daje sposobność nowego spojrzenia na najprostsze kwestie z życia,  których mylnie rozumiana banalność wielokrotnie daje nam fałszywy obraz spraw elementarnych.


Religia.

Tematem możliwie najdelikatniej traktowanym, z uwagi na swoją kontrowersyjność w czasach, kiedy szczytem ascezy jest niewykorzystanie niedzielnej promocji w sklepie agd, jest religia. Indywidualne odniesienie do niej   wśród poszczególnych bohaterów ST jest stosunkowo jasne, a rozgraniczenie między wierzącymi i ateistami dość dobrze eksponowane. Powstaje jednak wątek w pewien subtelny sposób sygnalizowany, choć pozostawiany bez wyraźnego komentarza,  co wobec chęci  zachowania względnej bezstronności jest oczywiste, a mianowicie zagadnienie życia po śmierci w poszczególnych kulturach kwadrantu delta. Z jednej  strony powszechne przekonanie o istnieniu bliżej niesprecyzowanych zaświatów, z drugiej zaś częste i wyraźne obalanie ich autentyczności dowodami naukowymi, czy czystym przypadkiem. Najogólniej rzecz ujmując każdy w coś wierzy, nawet Ferengi,  jednak tak niespotykana rozbieżność,  różnorodność i  płynność przekonań, notoryczne obalanie mitów, legend i prawd służących niekiedy całym pokoleniom, daje obraz trudny do jednoznacznej oceny, mało klarowny i stawiający aspekt religijny w Voyagerze poza szeregiem spraw oczywistych w interpretacji i prostych w rozumieniu. Ani to źle, ani dobrze. Zwyczajnie jest to kolejny dowód na bliskość scenariusza i szarej rzeczywistości widza.


Etyka, moralność i zdrowy rozsądek.

Problemy natury etycznej, wszelkiej maści dylematy – w tym także medyczne, goszczą w wielu, jeżeli  nie w znakomitej większości odcinków Voyagera. Z uwagi na dość jasne i ściśle określone pryncypia, oficerowie GF nie mają z ich rozwikłaniem poważniejszych trudności, jednakże co jakiś  czas  pojawia  się  w szarej  codzienności niespodziewany przebłysk zaskoczenia,  który jak nic przyprawi załogę o kilka nowych siwych włosów (co do Neelix`a pewności nie mam... a nuż Talaxianie nie siwieją?). Demonstrowana polityka otwartości, pokoju, wolności i współpracy, podaje wiele gotowych rozwiązań, jednak wyjątkowość sytuacji implikuje rozwiązania niestandardowe, powodowane chwilą, często ocierające się o wielokrotnie już nadwątloną granicę etycznych instrumentów floty. Pierwszym z brzegu przykładem niech będzie doktor Crell Moset, lekarz, którego pochodzenie i przeszłość, mimo iż nieistotna w aspekcie epizodu jego holograficznego odwzorowania na Voyagerze, budzi kardasjańską fizjonomią wspomnienia koszmaru, który on i jego rodacy zgotowali w kwadrancie alfa. Mimo ewidentnych przesłanek do zakończenia jego misji ze szkodą dla członka załogi, a w zgodzie z zasadami, Janeway nagina je, ratując życie B'Elanny. Tworząc precedens, wywołując niepewność wśród oficerów i naturalnie gniew głównego inżyniera, zdaje się być,  jak przystało na kapitana,  w stu procentach zdecydowana i zdeterminowana, ukazując nie tylko załodze, ale przede wszystkim widzowi, jak ważne to cechy, zwłaszcza w obliczu decyzji życiowo trudnych.


Coś tu nie gra...

Cóż,  jak łatwo się zorientować,  daleko mi  do obiektywizmu w kwestii ST. Jednak o ile argumenty z cyklu „nie oglądam takich bzdur” trudno obalić, bo zasadniczo polemika z brakiem argumentów przeważnie nie przynosi oczekiwanych rezultatów, o tyle mimo całej mojej sympatii przyznaję, iż Voyager bez grzechu nie jest. Znajdujemy w nim szereg nieścisłości fabuły, jak na przykład osławione 40 torped fotonowych i ich rzekoma niemożliwość replikacji, a w efekcie pod koniec siódmej serii wystrzelone sumarycznie ponad 90 sztuk, czy dysponowanie energią oszczędzaną w ramach replikacji żywności, a lekką ręką przekazywaną dla holodeków. Pojawia się także tzw. „reset button technique”, oznaczający ni mniej, ni więcej jak zawiłości akcji, prowadzące do nieomal całkowitego zniszczenia statku, śmierci załogi, a w efekcie niezwykle, nawet jak na tą kategorię filmu, fantastycznego splotu zdarzeń, bieg rzeczy powraca na własny tor,  pozostawiając w świetnym zdrowiu większość bohaterów. Innym, sztandarowym chyba przykładem zakrawającego na nonsens odcinka, jest "Threshold", w którym próby naukowego wyjaśnienia pokonania bariery warp 10, nawet średnio wtajemniczonemu mogą wydać się „nieco naciągane”, nie mówiąc już o wplecionych w fabułę wydarzeniach, z dziećmi Toma i Kapitan w roli końcowych ogniw ewolucji człowieka pod postacią jaszczurki. Podsumowując... Istotą mojego wywodu jest fakt, iż krytykowanie czegoś, czego się nie zna, tudzież zna się na podstawie kilku migawek, z tajemniczo wyglądającą kobietą z karbami czołowymi, nie przywodzącą na myśl nic znajomego i nic przyjemnego, jest po prostu nie na miejscu. I choć daleki jestem od wpajania każdemu miłości do gatunku s-f, czy samego ST, to pragnę udowodnić, że poza powierzchownością, która jak w życiu, nie zawsze powraca z tarczą z misji robienia pierwszego wrażenia, jest w Voyagerze głębszy sens, przekaz którego treść w nawale bzdurnych emisji telewizyjnych, internetowych wypełniających myśl pieniędzmi, pornografią i reklamami, jest niczym wysepka prawości na morzu dewiacji, których wpływ na młody umysł jest równie zły, co niekonieczny.




Michał Jaśnikowski (Vect0r)

________________________

Uprzejmie proszę o nie kopiowanie felietonu bez zgody autora.